Im więcej minut mija od ostatniego gwizdka arbitra, tym oczywiście podobnych głosów będzie mniej, liczba oburzonych maleje, rzecz jasna aż do kolejnej gafy sędziego. Ale gdyby zapytać fanów Jagiellonii Białystok kilkadziesiąt sekund po meczu przeciw Górnikowi Zabrze, co ich zdaniem wymaga najpilniejszej poprawy w polskiej piłce, bez wahania wykrzyknęliby kilka barwnych epitetów, a potem dodali do tej sterty przymiotników rzeczownik: sędziowie.
Ci, kurczę pieczone, cholera jasna, jakże czasem niemili, jakże czasem niewprawni i niezgrabni, jakże czasem uciążliwi i namolni sędziowie. Wszystko żeśmy już w tej polskiej piłce wymienili, wymieniliśmy zdezelowane obiekty za kotłownią, obsiane nieśmiało trawą, na nowiuteńkie boiska treningowe. Wymieniliśmy odrapane tunele i betonowe klatki schodowe na wymuskany metal i szkło aren na miarę XXI wieku. Hochsztaplerów i kierowników warzywniaka z ego Steve'a Jobsa, szemranych biznesmenów i podejrzanych menedżerów, wymieniliśmy na właścicieli klubów rodem z listy 50 najbogatszych Polaków. Piłkarzy, którzy zaliczyli dwa występy w reprezentacji Kirgistanu i kiedyś przejeżdżali przez ośrodek treningowy Fulham, zamieniliśmy na mistrzów świata i wartych miliony euro zawodników w wieku wciąż właściwym do rozwijania swojego talentu.
Wymieniliśmy wszystko, wszystkich, wszędzie, ale sędziowie są ci sami. Rewolucja w polskiej piłce dokonała się na wszystkich poziomach, częściowo w sposób intencjonalny i zaplanowany, jak choćby przy rewolucji stadionowej, ale częściowo pospolitym ruszeniem i splotem kilku fortunnych okoliczności - jak w przypadku frekwencji. O 180 stopni obrócił się stan stadionów czy baz treningowych, liczba widzów, zwłaszcza na piknikowych sektorach, poszybowała w górę, sprzedaż koszulek czy gadżetów to kosmos na tle minionych lat. Rewolucja na rewolucji, bierzesz ten sam klub z 2010 i 2025 roku i właściwie nie jesteś w stanie go rozpoznać. Gdzieniegdzie wsypano całe ciężarówki pieniędzy, gdzieniegdzie rozkręcono ministerialne projekty, gdzieś indziej zadecydowało zaangażowanie wpływowych jednostek. Ale ruszyło się nawet w temacie gastronomii, na Boga, na ŁKS-ie było kilka tygodni temu sushi do kupienia.
A u sędziów nic. Zero. Bezruch totalny, paraliżująca apatia, brak chęci i możliwości, by w jakikolwiek sposób choćby nawiązać walkę z trwającym wyścigiem zbrojeń. Polski futbol siedzący w swojej zadymionej kanciapie, stopniowo zamieniał ją na salony. Z kanciapy wyszedł powoli haniebny ranking UEFA, potem zniknęły z niej systematyczne eurowpierdole, walki na trybunach na sztachety i działacze o bardzo ograniczonej liczbie literek w nazwisku. Dziś siedzą w tej kanciapie już tylko sędziowie i właściwie trudno ich nawet o to obwiniać.
Bo i co właściwie polskie środowisko piłkarskie zrobiło, by sędziów z tej kanciapy wyciągnąć?
Gdy myślę sobie o najpoważniejszych problemach polskiego futbolu i dostrzegam, że coraz więcej osób postrzega jako istotny i realny problem pracę sędziów, mimowolnie zaczynam szukać rozwiązań - bo tak się generalnie robi z najpoważniejszymi problemami polskiego futbolu. Był czas, gdy najpoważniejszym problemem było robienie w kulki Komisji ds. Licencji, okazało się, że rozwiązaniem jest zaostrzenie kryteriów, jakimi posługuje się Komisja ds. Licencji, rozwiązanie zostało wdrożone i dziś nawet Lechia Gdańsk, mimo swoich oczywistych problemów, jest na tyle mocno kontrolowana przez działaczy PZPN-u, że zaczęła płacić w miarę regularnie i w miarę na czas. Najpoważniejszym problemem było szkolenie młodzieży? Wydano setki milionów złotych na najróżniejsze programy związane z tym tematem - od walki z ograniczeniami infrastrukturalnymi, po programy kształcenia trenerów. A walka w tej kwestii zresztą nadal trwa, a może nawet dopiero się rozpoczyna. W każdym razie - gdzie pojawiało się wyzwanie, tam pojawiały się też choćby próby odnalezienia sposobu na wyjście z tej trudnej sytuacji.
A sędziowie? Patrzę na chłodno i zbieram strzępki informacji z tego środowiska. Gdzieś w Krośniewicach grozili śmiercią, gdzieś indziej naruszono nietykalność cielesną sędziego, mojego kolegę-sędziego wyzwano od sprzedawczyków, a generalnie to tylko sytuacje z ostatniego tygodnia. Każdy, kto liznął niższych lig wie - gdy już skończą się rudzi/grubi/łysi zawodnicy w przeciwnej drużynie stanowiący naturalny cel do obrażania, wówczas zaczyna się jazda z arbitrem. Podróżowanie po całym województwie za parę groszy, by posłuchać o tym, czym zdaniem losowego kibica w Pirkowie Dolnym zajmowała się twoja matka. Brzmi jak przygoda życia, co? A praktycznie każdy sędzia przez to przeszedł. Na samym dole, na etapie tworzenia tej podstawy piramidy, sędziowie przechodzą przez piekło.
- I dobrze, pozostaną najtwardsi, najwytrwalsi - mógłby skomentować darwinista. Ale przecież już przerabialiśmy tę dyskusję przy szkoleniu dzieciaków. Czy lepiej od razu wybierać grupę 18 najlepszych 7-latków i liczyć, że uda się ich przeprowadzić przez wszystkie szczeble szkolenia aż do gry w dorosłej reprezentacji? Czy jednak lepiej dbać, by z grupy 180 tysięcy 7-latków do poziomu profesjonalnego doszło chociaż 18? A przede wszystkim - by grupa 180 tysięcy 7-latków chwilę później liczyła dwieście, trzysta, albo i pięćset tysięcy 7-latków?
Im szersza podstawa piramidy, tym łatwiej podnieść wierzchołek, tym łatwiej sprawić, że budowla będzie miała więcej pięter. To przecież w pełni zrozumiałe nawet na poziomie poszczególnych anegdot sędziowskich. - Ten by nie awansował na sędziego II-ligowego, ale w sumie kto inny miał sędziować, jak zostali nam do awansu jeszcze tylko kulawy i ślepiec? Sędziów ogólnie jest bardzo mało, bardzo mało sędziów rozpoczyna karierę w tym fachu. Duża część szybko się zniechęca albo odpada, nie oszukujmy się - jest też duża część, która po prostu się do tego nie nadaje. Ze starannie wyselekcjonowanej grupy najlepszych, zostaje nam już tak naprawdę garstka, a przecież jeszcze nawet nie ruszyli na ścieżce kolejnych awansów zawodowych. Konsekwencje są jasne - do góry, do wyższych lig, pchani są ludzie, którzy nie są na to gotowi - a po prostu, awans trafia im się trochę "z braku laku".
To banał i truizm, ale łatwiej wybić się w grupie pięćdziesięciu, niż pięciuset. Czy to jedyna przyczyna błędów, które widzimy na samej górze? Oczywiście nie, bo wspinając się na sam szczyt trzeba jeszcze uwzględniać liczne inne pułapki. Naprawdę trudno jest mi się pogodzić z interpretacją ręki w ataku, gdzie w zależności od tego, kto ostatecznie kopnie piłkę do bramki identyczne zagranie ręką może być przewinieniem (jeśli po zagraniu ręką do siatki trafi strzelec), albo zagraniem zgodnie z przepisami (jeśli po zagraniu ręką do siatki trafi inny zawodnik z tej samej drużyny). Rozumiem, że takie niuanse wprowadzono, by jak najmocniej zbliżyć się do instynktownych rozwiązań - że przypadkowa obcierka ręką gdzieś w polu karnym nie jest karana u obrońcy, więc nie powinna i u napastnika, ale już strzelenie gola ręką musi być zakazane w każdej możliwej postaci. Ale to rodzi takie pole do gównoburzy na boisku, do prowokowania pyskówek z udziałem piłkarzy, że już współczuję każdemu arbitrowi, który taką sytuację będzie miał we własnym meczu.
To jeden wyimek z życia sędziego, a przecież jest tego o wiele więcej, łącznie z "miękkimi karnymi" czy "dopuszczalnym poziomem agresji". A wejście z użyciem "nadmiernej siły"? Im więcej interpretacji, tym więcej pułapek na arbitra, a przecież trzeba jeszcze dodać, że zmieniają się interpretacje, np. w kwestii błędu technicznego. Ten sam sędzia dwa lata temu gwizdał nam inaczej, a inaczej gwiżdże obecnie. W A-klasie czy B-klasie nie mamy zawodniczych egazminów z przepisów, więc każdy bazuje na tym, co sam wie. A czasem sam wie tyle, ile pamięta z Canal+ oglądanego w 2017 roku.
Sędziów jest więc mało. Sędziowie mają bardzo trudno na początku swojej drogi. Sędziom rzuca się pod nogi nie tylko ubliżających im kibiców, nie tylko kłótliwych piłkarzy, ale też takie kruczki w przepisach, że właściwie nie ma sposobu, by odgwizdać to na boisku i nie otrzymać dziesięciu protestów od którejś ze stron. Na samej górze zaś oglądamy mecze i mówimy: ho, ho, wygląda na to, że sędziowanie jest poważnym problemem, musimy coś z tym zrobić! Może zawieśmy tego Frankowskiego, albo jeszcze Sylwestrzaka, bo też jest trochę wkurwiający.
Nie twierdzę, że kary dla sędziów to coś złego, nie twierdzę, że wyznaczenie im "odpoczynku" to nie jest jakieś wyjście, szczególnie, że sędziowie w weekend zwiedzją czasem pół kraju i każdy wolny tydzień, podczas którego mogą się zregenerować wpływa na nich korzystnie. Twierdzę, że mamy za sobą kapitalny remont polskiej piłki, nowe meble, nowe ściany, nowe zasłonki. Ale wszyscy zapomnieli wynieść starego, nieco już śmierdzącego tapczanu, który teraz - czasami bo czasami, ale jednak - psuje zupełnie całe wrażenie.
Wyższe stawki? Programy edukacyjne? Naganianie ludzi na kursy sędziowskie bardziej frontalnym marketingiem? Lepsza ochrona i system motywacyjny, żeby B-klasa nie odsiewała wielu spośród nich? Nie mam gotowych rozwiązań, ale wiem jedno: jak na to, ile czasu poświęca się w Polsce kiepskiemu sędziowaniu, podejrzanie rzadko słychać o potencjalnym wyjściu z sytuacji.
A przecież co jak co - liczna, dobrze przygotowana do zawodu i mocno rywalizująca ze sobą grupa sędziów to coś, na czym skorzysta każdy, od amatorów lżących rudego asystenta na linii, po profesjonalistów, których wielomilionowe premie są zależne od tego, w którą stronę wyciągnie palec facet z gwizdkiem.