Krótka i prawdopodobnie dobiegająca już końca przygoda pana Edwarda Iordanescu w Ekstraklasie wymyka się praktycznie wszystkim schematom, które do tej pory przerabialiśmy w najmocniejszych polskich klubach. I naprawdę jedynie wyjątkowe pokłady naturalnego, nieprzejednanego sceptycyzmu nakazują mi wyrzucić z głowy wszystkie teorie spiskowe z rumuńskim szkoleniowcem w roli głównej.
Gdy w poniedziałek gruchnęła wiadomość, że trener Legii Warszawa, zatrudniony pod koniec czerwca, w połowie października rozważa czy wręcz deklaruje gotowość dymisji, pomyślałem sobie, że to faktycznie układa się w dość logiczną całość. Logiczną, choć jakże karkołomną. Wyobraźmy sobie bowiem zagranicznego trenera, który - dotarłem samodzielnie do takich informacji! - nad łóżkiem miał raczej plakat Hagiego i Popescu niż Pisza i Czereszewskiego. Z Legią nie łączy go nic, ponad pieniądze płynące z warszawskiego klubu na jego rumuńskie konto. Po co wziął ten klub latem? Pewnie trochę skuszony ambicjami gry o mistrzostwo Polski na 110-lecie, pewnie trochę licząc na powtórkę z Feio - czyli brylowanie w mediach po ważnych meczach Ligi Konferencji przeciw prestiżowym rywalom, w tym z Premier League. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że Iordanescu odrobił lekcje i wykonał research - po czym doszedł do wniosku, że ma do czynienia z najbardziej utytułowanym klubem z absolutnie największego miasta, z największą bazą kibiców i największymi ambicjami, a także wcale nie takim żenującym składem. A wszystko w rosnącej, dynamicznej, obrzydliwie bogatej lidze, gdzie właśnie puściły wszystkie zawory bezpieczeństwa i kasa leje się szerokim strumieniem do każdej możliwej dziury.
Dopuszczam do siebie myśl, że z takim zbiorem informacji o Polsce Iordanescu wówczas naprawdę liczył, że Legię 2025/26 będzie mu się prowadziło lekko, miło i przyjemnie, a poza niezłymi pieniędzmi dorzuci też do swojego ekwipunku przynajmniej jedno trofeum i parę ciekawych występów w Europie.
Jestem przekonany, że oferty z innych klubów czy reprezentacji nie byłyby dla Iordanescu tak atrakcyjne, jak ta misja zaoferowana przez Legię.
Ale też jestem przekonany, że Legia w październiku 2025 jest czymś innym, niż w czerwcu 2025, a już na pewno jest inną "Legią październik 2025" niż "Legia październik 2025 zna bazie planów konstruowanych w czerwcu 2025".
Czy chcę usprawiedliwiać tutaj Iordanescu? A skąd. Jego wymówki wszyscy dobrze znamy, bo je powtarza co kilkadziesiąt minut, ale co najgorsze - jego wymówki wszyscy dobrze znamy, bo je powtarza od lipca. I o ile w lipcu czy sierpniu narzekanie na brak transferów czy niewystarczającą ilość czasu na treningach brzmiało jak rozsądne punktowanie wad klubu, o tyle we wrześniu irytowało, a w październiku już tylko wkurwia. Natomiast zrozumiałbym, gdyby Iordanescu miał Legii trochę dość. Zwłaszcza, jeśli prawdą okazałyby się artykuły rumuńskich dziennikarzy o tym, że angażem szkoleniowca są zainteresowane jednocześnie reprezentacja Rumunii, jakiś nieprawdopodobnie bogaty klub z Bliskiego Wschodu oraz Nankatsu. A inną, ale też prawdą, okazałyby się artykuły polskich dziennikarzy o tym, że kwota odprawy w przypadku zwolnienia Iordanescu to jeden całkiem solidny transfer gotówkowy.
Jeśli założylibyśmy, że Iordanescu ma Legii dość, chciałby teraz pracować w reprezentacji Rumunii, albo chociaż na tym Bliskim Wschodzie, a w dodatku jedyną przeszkodą w ucieczce z Polski jest gigantyczna kwota, którą po drodze ma zgarnąć... Cóż, ja na miejscu tego typu trenera wystawiłbym z Samsunsporem własnego psa, a jest to west highland white terrier, bardzo niewielki i bardzo niegroźny. Z Zagłębiem bym przegrał, przełożonych bym krytykował w mediach, a na konferencjach bajdurzył o żabach. Na koniec czepiłbym się absolutnie flagowego projektu właściciela - gdyby to był Dariusz Mioduski, to bym się czepił Legia Training Center. A gdyby te wszystkie sposoby na wymuszenie na władzach klubu decyzji o zwolnieniu zawiodły, to bym wziął i nie przyszedł na trening, albo podał się do dymisji. Albo jedno i drugie.
Natomiast z tą efektowną i wielopoziomową teorią spiskową mam ten problem, że nie dowierzam w aż taką perfidię Iordanescu, a także to rzekome miękkie lądowanie od razu w dwóch pracach jednocześnie. Nie wierzę w umyślne psucie sobie CV, obniżanie średniej punktów, która już na zawsze pozostanie na Transfermarkcie oraz podawanie w wątpliwość powagi zawodu trenera - bo tym byłby niemal jawny sabotaż.
Ale jeśli to wszystko nie jest sabotażem, jeśli to nie jest klasycznym etapem rozpadającego się związku, gdy chłop odstawia już takie cyrki, żeby kobita zwyczajnie musiała go zostawić, to jest przynajmniej głębokim obustronnym rozczarowaniem i zniesmaczeniem. Iordanescu musi być zniesmaczony tym jak wyglądały pierwsze dwa miesiące i jak duże znaczenie mogły te dwa miechy mieć na najtrudniejszy i najbardziej wymagający okres. Ale jeszcze bardziej zniesmaczeni muszą być Fredi Bobić i Michał Żewłakow, którzy obecnie mają w dłoniach nieprawdopodobnie wręcz gorącego ziemniaka - a ziemniak jest też przy tym niewyspany, markotny i marudny.
Tu jednak znowu mnożą się pytania, które w przypadku Legii mnożą się nawet, gdy rozmowa dotyczy koloru koszulek w oficjalnym sklepie. Kto za to odpowiada? Kto sprawił, że klub z, wydawałoby się, bardzo mocną kadrą, z drogimi transferami, z taką napinką na osiągnięcie sukcesu w sezonie 2025/26, jednocześnie jest o krok od zakończenia sezonu 2025/26? Trochę hiperbolizuję, ale podczas wczorajszego programu na kanale Tetrycy rozbiliśmy to na czynniki pierwsze:
- by myśleć o mistrzostwie, nie można przeciw Lechowi i Widzewowi zdobyć mniej, niż 4 punkty
- by myśleć o wiośnie w europejskich pucharach, nie można przegrać i z Szachtarem, i z Celje
- by zachować "spadochron" do europejskich pucharów w sezonie 2026/27 i jednocześnie szansę na trofeum, które nie jest Ekstraklasą: trzeba przejść Pogoń w Pucharze Polski.
Pięć meczów, gdzie pięć porażek oznacza właściwie koniec rozgrywek. Tak, do tego raczej nie może dojść, Legia zwyczajnie nie jest aż tak słaba, by przerżnąć aż pięć ważnych meczów z rzędu. Ale Legia Warszawa sama doprowadziła się do takiej rozpaczy, że w 4 tygodnie może sobie zapewnić jakieś półroczne wakacje od emocji. Jesteśmy w takim miejscu i na pewno nie jesteśmy w takim miejscu z uwagi na fakt, że tylko trener wszystkim pluje do zupy i stąd te wieczne porażki i rozczarowania.
Pierwszy trop to naturalnie: ktoś go zatrudniał. Co więcej, ktoś go zatrudniał znając jego styl pracy, znając jego osiągnięcia, ale też dość jasne wady, wśród których na pierwszy plan wysuwała się indolencja w kwestii łączenia występów w europejskich pucharach i w lidze, oraz przesadne skupienie się na szczelnej defensywie w stosunku do efektownych ataków. Ktoś decydował, jakich wykonawców mu dobrać i ktoś również podjął decyzję, że idealnie będzie Iordanescu zatrudnić właściwie na godziny przed pierwszym obozem. Ktoś na ten pierwszy obóz nie dowiózł żadnych istotnych nowych graczy. Ktoś wyprzedał sporą część klubowego talentu z pierwszego składu, długo zostawiając w tym miejscu zwyczajne niezabliźnione rany i niewypełnione luki. To nie są nawet w pełni zarzuty w stronę Frediego Bobicia i Michała Żewłakowa. To raczej prosta wyliczanka, jak bardzo skomplikowany obraz dostrzegamy, gdy już zerwiemy kurtynę utkaną z oburzenia ostatnimi wywiadami, decyzjami i pomrukiwaniami Iordanescu. Gdzieś na szczycie tej piramidy pozostaje oczywiście Dariusz Mioduski.
I tu znów niewyjaśniona wątpliwość, tajemnicza kwestia, którą utrzymano w niedopowiedzeniu, by dopasować ją pod tezę w wieczór taki jak ten. Jaki był rzeczywisty udział Dariusza Mioduskiego w zatrudnieniu Edwarda Iordanescu? Część źródeł sugerowała, że zirytowany przedłużającym się poszukiwaniem nowego trenera właściciel Legii sam uruchomił własne kontakty, nieco upraszczając robotę dyrektorów. Czy to była wersja na wypadek sukcesu rumuńskiego szkoleniowca, by wówczas wyjść do mediów i dumnie wypiąć pierś po medal? I wersja, którą łatwo jest zdemontować w przypadku fiaska projektu rumuńskiego szkoleniowca? Nie wiem, nie jestem źródłem, ani nawet człowiekiem, który posiada źródła. Ale do tego właśnie zmierzam.
Winnych nie ma. W piłce winni nie istnieją. Jest to zasługa w pierwszej kolejności samej konstrukcji tego sportu, gdzie odpowiedzialność rozkłada się na dziesiątki ludzi, z czego zaledwie kilkunastu pracuje w blasku reflektorów. Nad nimi - sztabem szkoleniowym i drużyną - fruwają myśliwce ze skautami, analitykami, dyrektorami i prezesami. Pod nimi, głęboko pod ziemią, fedrują greenkeeperzy, psychologowie, trenerzy przygotowania motorycznego, fizjoterapeuci, lekarze i dietetycy. Piątkowski nagle broni piłkę ręką i nie wiesz, czy zawiodła jego koncentracja (jak nic kiepska dieta, dietetyk do wywalenia), czy jednak bardziej analityk, który uznał, że takiego stopera brakuje Legii (amator!). A przegrali bardziej przez Piątkowskiego? Czy brak kreacji z przodu? Brak kreacji, bo zawodnicy ofensywni są mizerni, czy brak kreacji, bo zawodnicy ofensywni nie wiedzą, co mają grać, bo im Iordanescu nic nie powiedział?
A trenera to zatrudniał bardziej Bobić, czy bardziej Żewłakow właściwie? A Mioduski jak się wtrącał, to bardziej Bobiciowi, czy Żewłakowowi? Przy pojedynczym meczu, pojedynczej rundzie, nawet przy pojedynczym sezonie trudno więc o zero-jedynkowe osądy. Zwłaszcza, że zawsze możesz znaleźć kogoś, z kim podzielisz się odpowiedzialnością, zawsze znajdziesz konia ofiarnego, na którego zdołasz zrzucić choć część zarzutów. Zakończyłbym tu jakimś filozoficznym gderaniem, że "to nie ma tak, że dobrze, albo niedobrze". Ale jest jeden sposób na znajdowanie winnych w piłce. Czas. Nie mecz, nie sezon, nie cykl.
Długi czas, gdy masz dostatecznie dużo władzy i dostatecznie dużo zaufania, by regularnie poddawać swoje decyzje osądowi opinii publicznej. Na pytanie: bardziej Iordanescu zawiódł Legię, czy bardziej Legia Iordanescu? Na pytanie czy bardziej Bobić, czy bardziej Żewłakow? Na pytanie o czas i jakość transferów, ale też na pytanie o to, ile osób miał do dyspozycji trener na obozie sportowym, mam tylko jedną odpowiedź.
Dariusz Mioduski w trakcie swoich rządów zatrudniał w klubie Romeo Jozaka, Deana Klafuricia, Aleksandra Vukovicia, Ricardo Sa Pinto, Czesława Michniewicza, Marka Gołębiewskiego, Kostę Runjaica, Goncalo Feio i wreszcie Edwarda Iordanescu.
Tyle wiemy na pewno. I to jest już bardzo, bardzo dużo.